Na Goa jest takie miasto Vasco da Gama, co chyba każdy przyzna że brzmi świetnie. Zawsze podejrzewałam, że są tam jakieś co najmniej pięćsetletnie portugalskie kościoły, najpiękniejsze hacjendy pod słońcem i już sama nie wiem, co sobie wyobrażałam. Ale przewodnik twierdził, że w Vasco da Gama nic nie ma, i musiałam się z tym zgodzić po przejrzeniu internetu, bo nawet on twierdził, że to straszna dziura, gdzie nie ma nawet jednego muzeum czy restauracji, o której warto byłoby wspomnieć. Rzeczywiście, w Vasco da Gama nie ma absolutnie nic ciekawego. Ale!
Zacznijmy może od tego, że z lotniska na Goa do wiosek przy plaży typu Palolem czy Agonda zawsze jeździło się taksówką, a ceny taksówek są z góry ustalone i niestety czy się zamawia na lotnisku, czy w hotelu, czy na ulicy, to wszyscy są zgodni, że np. na plażę Agonda taka przyjemność kosztuje 1500 rupii, czyli naprawdę dużo. Lotnisko wizualnie leży na pustkowiu, zresztą nikt, kto przyjechał z wielkimi tobołami z Warszawy a potem z Bombaju nie zamierza się kłócić i szukać na siłę tańszej taksówki ani iść 60 km. Tym razem jednak po przyjeździe przypomniało mi się, że w mniej więcej połowie drogi jest większe miasto Margao, w którym byłam już nie raz i doskonale wiem, gdzie jest przystanek, z którego odchodzi autobus na moją plażę. Do Margao pojechałam więc taksówką za 700 rupii, a z Margao autobusem za jakieś 30.
Nieźle, całkiem nieźle, ale cały czas nie mogłam się pozbyć wrażenia, że przecież na to lotnisko po prostu muszą jeździć autobusy, ono jest tuż obok dużego miasta Vasco da Gama, no jak mogą tam nie jeździć autobusy? Ale internet milczał,poza stroną jednego kolesia, który opowiadał o autobusach do Panjim, które jest w zupełnie drugą stronę, a w ogóle to opisywał trasę z lotniska do tego Panjimu a nie odwrotnie, i to w dwóch wariantach, i mówiąc szczerze momentami kompletnie nie mogłam się połapać, o co mu chodzi. No ale nieźle, nieźle, jeśli już są autobusy do Panjim to może… Tą taksówką na lotnisko i tak jedzie się z dwie godziny więc postanowiłam poeksperymentować i sprawdzić, czy z Margao jeżdżą autobusy do Vasco da Gamy a z Vasco da Gamy pokonać ostatnie (na oko) ze trzy kilometry na lotnisko taksówką.
Czy to się udało? Tak. Czy się opłacało? Tak! To znaczy tak, opłacało się bo całość kosztowała 250 rupii zamiast 1500, choć trwała pewnie z 2,5 godziny i jeszcze trochę a bym się spóźniła na samolot (ale to on się spóźnił, więc koniec końców i tak nie miało to znaczenia). Zmierzam do czegoś zupełnie innego. Otóż autobus z Margao do Vasco da Gamy jechał chyba ponad godzinę, mimo że na bilecie było napisane, że to zaledwie 30 kilometrów. W pewnym momencie zrobiło mi się już trochę nudno. Skręciliśmy z wielkiej drogi w prawo w mniejszą drogę i gdzieniegdzie przemykało mi za krzakami morze. A potem się odwróciłam tak szybko, jakbym koniecznie chciała sobie skręcić szyję, bo mignął mi też czerwony od rdzy wrak przechylonego statku.
Żebyśmy się dobrze zrozumieli. Czasem, nie mówię że często, ale czasem mam wyjątkowo byle jaki dzień i już sama nie wiem, co by mi poprawiło nastrój, i wtedy racząc się jakąś szczególnie niezdrową potrawą zaczynam oglądać w internecie wraki statków. Tak po prostu. Czasem lubię też zboczyć na zdjęcia tego wielkiego cmentarzyska samolotów na pustyni gdzieś w Arizonie lub na wraki łodzi podwodnych, ale jednak statki są szczególnie atrakcyjne. Dlaczego? Nie wiem. Jak to się mówi, każdy ma swojego bzika. Nie wiem, czy to jest wyraz jakiejś narodowej tęsknoty za przemysłem stoczniowym czy moje osobiste dziwactwo ale cierpię na zdecydowany niedobór wraków statków, szczególnie takich większych. Na dobrą sprawę na żywo widziałam chyba tylko dwa, pewnie się mylę, bo teraz nie pamiętam, ale przypominam sobie wrak statku chyba w Wałbrzychu gdzie byliśmy z rodzicami niezwykle dawno temu i też wrak barki nad Wisłą niedaleko mojego domu, który jest już tak stary że właściwie to wbite w ziemię resztki pokładu i niewiele więcej. Oglądałam też kiedyś niezwykle sugestywny film Statek Widmo, ale to chyba też nie o to chodzi.
Tu więc od razu się ożywiłam. Po chwili zza krzaków wychyliło się jeszcze kilka statków, jeden większy od drugiego, jeden bardziej zardzewiały od drugiego a wszystko otoczone spokojną wodą i tak obiecującym zapachem rdzy i przygody, jaki panuje również w letnie dni w okolicach torów kolejowych. Dalej chyba hala naprawcza, w środku mignął mi jeszcze jakiś ledwo stojący kuter rybacki. Za halą stało jeszcze kilka naprawdę sporych statków, nie znam się na tym, ale powiedziałabym że na niektórych zmieściłyby się dwa albo trzy samochody, a na innych z osiem lub więcej. Ale po chwili mogłam sobie na daremno wykręcać szyję, bo wszystko to zniknęło za zakrętem.
Jakieś dziesięć minut później sytuacja się powtórzyła, tym razem zaczęło się od małej, chyba rodzinnej, stacji naprawy statków przy której stały dwa chyba kutry i piętrzyło się sporo desek, kawałków metalu i sznurków, po których uwijał się pies i facet w klapkach a za nim budynki portowe które wyglądały jak z bajki, bo u nas takich rzeczy już dawno nie ma. Dalej pół sporego transportowca i niedaleko drugie pół, ale z dziurą w środku, a dalej barki i statki, jedne na wpół zatopione, inne lekko tylko przechylone, a prawie wszystkie pordzewiałe, od stadium takiego, że u nas by je dawno zezłomowali, po takie, że u nas łodzie w takim stanie można znaleźć chyba tylko na dnie rzek i mórz. W jednym miejscu stał na wodzie, trochę już dalej od brzegu biały jacht z takich, co to kursują np. z Gdyni na Hel, ale też jakiś przyprószony szarością i rdzawy, i nie wiem czy on był już wrakiem czy nie bo w tamtej chwili autobus pojechał dalej i jacht zniknął za drzewami. Serce mi zabiło mocniej jak pomyślałam, że to mógł być wrak jachtu, i że w środku jest opuszczona restauracja, rzędy kabin z niemodnymi obiciami łóżek i pozieleniałymi szybami w oknach i długie, poste korytarze z wciąż przybitymi do ścian instrukcjami i plakatami. A najlepsze, że autobus jechał dalej, bo to nadal nie było Vasco da Gama tylko jakieś wioski, a że musiałam wysiąść przed Vasco da Gama, to po prostu sobie nie wyobrażam, jak musi wyglądać port w Vasco da Gama. Byłam oszołomiona. Jechałam już na lotnisko taksówką nie raz i nigdy nie jechaliśmy tymi wioskami i nigdy by mi nawet do głowy nie przyszło, że tam są takie rzeczy a teraz, choć już siedziałam na lotnisku i słuchałam komunikatów a potem wsiadałam do samolotu i wysiadałam w Delhi, miałam przed oczami wciąż pordzewiałe, przechylone na bok i występujące dziesiątkami skarby, o jakich mi się nigdy nie śniło.
A później z internetu dowiedziałam się, że w Indiach jest też największe na świecie cmentarzysko statków, i że np. w zeszłym roku rozmontowywali tam wielki statek-kasyno z Ameryki, największe pływające kasyno na świecie,, i że obok jest bazar na którym można kupić meble, jedzenie czy bibeloty ze statków!! Czy ktoś mi się dziwi że od tamtej pory nie mogę spać?