Korzystając z tego miejsca chciałabym podzielić się paroma najfajniejszymi zakupami, jakich dokonałam będąc w Indiach. Mówię tu o rzeczach które przywiozłam do domu a nie o np. super potrawach 😉
7. Kula ze słoniem
Ten zakup sprawił mi chyba najwięcej satysfakcji. Nabyłam to cudo w sklepie, który w Polsce nazwalibyśmy „1001 drobiazgów”, bo były tam same pluszowe hinduistyczne bóstwa, plastikowe znaki pomyślności, chińskie statuetki z udawanego brązu i zegary z wodospadem. Zwracam uwagę, że jest to również stojak na długopis! A także że słoń to bóstwo hinduistyczne Ganeś.
6. Kajal
Czy też Kayahl czy też Kohl czy też po prostu eyeliner lub mówiąc po polsku kredka do oczu. Abo i nie kredka! W Indiach można się wreszcie nauczyć malować oczy bo wszędzie można kupić kajale za jakieś 50 groszy i próbować do upadłego. Niektóre są dla mnie nadal zagadką (np. ten marki Himalaya w stożku – o co w tym chodzi? Jak go używam to wyglądam jak wariatka która pomalowała oczy smołą), inne są po prostu idealne, jak kredka Lakme. Dodam, ze w Indiach blondynka o białej skórze jest w tym lepszej sytuacji im gorzej wygląda i im mniej się wyróżnia na ulicy a do tego czasem jest gorąco jak w saunie a innym razem non stop leje, więc tam użyłam tych kosmetyków może z pięć razy, ale można za to brylować po powrocie do Polski 😉
(to on!)
5. Pikle
Miłośnik pikli padnie z wrażenia po przyjeździe do Darjeeling. Pikle z mango, z limonki, z chilli i z imbiru to tylko część oferty. Wszystkie kosztują mało, są ostre jak diabeł i cudowne. Niestety się nimi przejadłam i nie mogę na nie patrzeć ale wciąż pamiętam moją uciechę…
4. Tybetańskie bóstwa do kolorowania
how cool is that?!
3. „What makes you not a buddhist” to świetna książka tego samego autora, który wyreżyserował film „The Cup” i o którym jest film „Words of my perfect teacher”. Naprawdę wiele wyjaśnia, do tego w Indiach kosztuje z 18 złotych i ma świetną okładkę więc jestem zachwycona tym zakupem. Chciałam kupić tą książkę paru koleżankom i co ciekawe była wydana po polsku ale nigdzie nie da się jej kupić. Próbowałam wszędzie!
2. W Darjeeling jest świetna księgarnia a w świetnej księgarni dział z komiksami. W nim z kolei leżą stosy starych komiksów za jakieś 50 groszy sztuka. Jeden z nich nie miał okładki ale strasznie spodobał mi się obrazek, jaki był na pierwszej stronie, więc go kupiłam:
Mr. Morales?? 😀
1. Posążek
Ach, zawsze chciałam mieć swój posążek. To tak dobrze o człowieku świadczy jak wydał kupę kasy na posąg bóstwa i to tak wspaniale wygląda. Tylko że czułam zawsze jakiś wewnętrzny opór przed kupowaniem w Polsce posągu za tysiąc złotych.
Będąc więc przez pół roku w Darjeeling nadarzyła się wspaniała okazja do nadrobienia tego braku. Może aż za wspaniała! W każdym sklepie „antycznym” po drodze do szkoły można było kupić kilkadziesiąt wspaniałych posągów wszystkich możliwych bóstw. Pozłacane, z brązu, postarzane, wysadzane turkusami… ceny były równie bajeczne, bo średni posążek kosztował z 10 000 a czasem i 20 000 rupii (ok.1200 zł)! Nie jestem mistrzem targowania się ani ekspertem od posążków, a coś mi mówiło, że na deptaku turystycznej miejscowości jaką jest Darjeeling ceny nie są zbyt korzystne a towar niekoniecznie najlepszego gatunku. Moje obawy potwierdził pan Tybetańczyk u którego mieszkałam, który poradził mi: jak po posążek to tylko do Kalimpongu!
W Kalimpongu było wiele ciekawych sklepów po których chodziłam pół dnia. W końcu znalazłam jeden, który był w zasadzie „sklepem żelaznym” tyle że buddyjskim – były tam posągi, klamki do świątyń, miedziane misy, dzwony i ozdoby do chorągwi czy okucia do drzwi. Na półce stały tam ze trzy posążki a wśród nich jeden Mandziuśrego. Mandziuśri to bóstwo mądrości i jednocześnie patron mojej szkoły w Darjeeling, która nazwa się Manjusree Centre of Tibetan Culture. I do tego kosztował tylko 1000 rupii! Byłam z siebie dumna jak paw. W domu Tybetańczyk-gospodarz śmiał się ze mnie, bo sprzedawca mi nagadał, że białe plamy z boku posągu to dobry znak a nie feler a poza tym okazało się, że każdy wie, że posążki nepalskie są lepsze niż indyjskie ale i tak uważam, że jak na pierwszy zakup jest nieźle i lepiej jest nieco się pomylić w przypadku posążku za 1000 rupii, niż za 20 000 co pewnie niechybnie by się stało i płakałabym wtedy nad bublem jak bóbr. Tybetańczyk zaprowadził mnie potem do staruszka, który malował posągi, to znaczy już nie malował bo był na emeryturze, ale czasem jeszcze przyjmował zlecenia. Później musiałam się z nim spotkać jeszcze raz sama żeby odebrać posąg, co było trochę stresujące, bo ów pan nie mówił w żadnym języku poza tybetańskim i musieliśmy wspinać się razem różnymi stromymi drogami żeby odebrać posążek od jego kuzyna. Potem jeszcze czekało mnie tylko oddanie posągu do wypełnienia (Zung) do świątyni Kagju w Ghoom a potem już tylko do poświęcenia, tym razem do świątyni Aloobari w której szczęśliwie mimo remontu był powołany do tego lama. Przy okazji dowiedziałam się, że nie można posągu zawijać w ubrania (bo przyniosłam go zawiniętego w długą, bardzo ładną i rzadko noszoną spódnicę w kwiaty).
Jakie płyną z tego wnioski praktyczne? Lepsze posążki z Nepalu niż z Indii, białe plamy na posągu to po prostu białe plamy a nie pozytywny znak, indyjski posążek średniej wielkości nie powinien kosztować więcej, niż 1000 rupii, niepomalowany posąg trzeba dać do malowania i nie można go zawijać w noszone wcześniej ubrania. Takie lekcje wyniosłam z kupna mojego pierwszego posągu i jak ktoś chce się uczyć na moich błędach, to zapraszam!
2 comments
My przywiozłyśmy sobie jeszcze genialne notatniki, z których Sylwia zrobiła kalendarz sobie i szale!
Och zapomniałam o szalach. Szale!!! Oczywiście!