Gdzie leży Karnataka i co tam jest?
Karwar to licząc od Goa pierwsza większa miejscowość stanu Karnataka, więc chyba każdy, kto chce się puszyć, że był w Karnatace ale nie ma czasu tam tak naprawdę jechać (bo np. Turkish Airlines zgubiło mu bagaż i oddało dopiero po 60 godzinach…) wybiera się na wycieczkę do Karwaru. Dla mnie jednak to niepozorne miasteczko okazało się być również kopalnią atrakcji…
Miasto Karwar w stanie Karnataka
Jest tam plaża miejska. Niby nic niesamowitego ale niewyobrażalnie znany w Indiach indyjski poeta Rabindranath Tagore przejeżdżał przez Karwar, a potem poświęcił mu cały rozdział książki i szczególnie dużo miejsca poświęcił pięknej plaży.
Gdyby nie to, że dostał literacką nagrodę Nobla w 1913 roku jako pierwszy Hindus i w ogóle Azjata, to pewnie by się o tym tak nie trąbiło, ale dostał, więc plaża jest jego imienia i wszędzie są jego pomniki. Ale na plaży są nie tylko pomniki, bo jest też ledwo zipiące wesołe miasteczko…
A jak wiadomo nie ma nic bardziej interesującego, niż ledwo zipiące wesołe miasteczka. Nie piszę 'opuszczone’ bo ono autentycznie wyglądało, jakby czasem budziło się do życia, ale na pewno nie był to czas jego świetności.
Innym równie wyblakłym, a przez to nas swój sposób bardzo rzucającym się w oczy miejscem Karwaru było szumnie nazwane Warship Museum czyli stojący tu (podobno) rosyjski statek wojenny używany ostatnio podczas wojny z Pakistanem, okraszony kilkoma rakietami czy torpedami.
Nie wiem, czy wspominałam kiedyś, że jestem maniakiem mało uczęszczanych muzeów. To co jest w dużych i bogatych muzeach i tak wszystko jest w internecie a poza tym jest tam zwykle mnóstwo ludzi i hałas, człowiek robi się skołowany i zniecierpliwiony bo ciąży na nim przy tym presja zachwytu, więc pojawia się element stresu czy też znudzenia. W małych muzeach tego nie ma, jest za to spora szansa, że to co zobaczysz będzie naprawdę unikatowe i że dosłownie nikt poza pracownikami muzeum i pięcioma osobami rocznie tego przedtem nie widział. Zupełnie inaczej reaguję, gdy ktoś mówi mi:
– Byłem obok metra Wilanowska w Warszawie w Muzeum Chłopstwa, w którym poza wielkim obrazem przedstawiającym chłopa przy pracy w barwach tropikalnych, był też wystawiony krawat Leppera;
a inaczej, gdy ktoś mówi:
– Widziałem Mona Lisę.
Temu drugiemu można powiedzieć tylko:
-Panie, idź pan! Co mi pan…?!
Duże muzea zabierają też część przyjemności, bo wybierają, co ma się podobać i robią naokoło tego mnóstwo szumu, wmuszając w każdego to samo. Tymczasem w małych muzeach…
…tymczasem tylko w małych muzeach idąc za główny budynek, by popatrzeć na morze, można trafić na beztrosko rzucony pod wiatą szkielet wieloryba.
Tak wyglądało muzeum ryb czy też oceanarium czy też Karwar Marine Aquarium,
przed którym stała syrenka!
Wszystko to sprawiało wrażenie zaspanego, gorącego kurortu w stanie bliskim schyłkowi, a ileż to razy czytało się o takich dziwnych kurortach w starych, pięknych książkach i marzyło, by zobaczyć szkielet wieloryba lub opuszczone wesołe miasteczko. Nagromadzenie atrakcji od czapy połączone z senną i cichą atmosferą skojarzyło mi się też z tym Paszczakiem, który kochał ciszę ale w wyniku interwencji krewnych, którzy uważali że jest smutasem, został właścicielem lunaparku. Dobrze rozumiem tego Paszczaka.