– Jak można nie lubić indyjskiej kuchni? – zapyta na pewno ktoś, kto właśnie wyszedł z schludnej indyjskiej restauracji w Warszawie, gdzie na czystych talerzach podają aromatyczne potrawy, doprawione pysznymi sosami nalewanymi z rzeźbionych, metalowych dzbanuszków.
Po pierwsze, jak się w jakimś kraju spędziło dużo czasu i poznaje dużo potraw, to poznaje się też te wstrętne.
A poza tym, naprawdę indyjskie jedzenie w indyjskich restauracjach w Polsce smakuje mi w 100 procentach a w Indiach w… 15? Trochę tu pewnie przesadzam, ale chcę zauważyć, że lekcja piąta w mojej książce od tybetańskiego składa się ze zwierzeń Johna, który przyznaje, że nie cierpi indyjskiej kuchni, także nie jestem jedyna.
Dla usprawiedliwienia dodam, że indyjska kuchnia składa się łącznie pewnie z jakiegoś tysiąca potraw, dlatego nie mówię tu, że całej jej nie lubię. Są nawet potrawy, które ubóstwiam. Np. Aloo i cheese parathy. Boże! Mogę jeść spokojnie tylko to przez cały tydzień i jestem w siódmym niebie. Są jednak i takie indyjskie potrawy, które napawają mnie wstrętem do szpiku kości…
Najgorsze indyjskie potrawy jakie jadłam
1. Samosy i momo z podejrzanych źródeł
Przy pierwszej wizycie w Indiach przez pierwsze dni nie jadłam nic, poza samosami, które można kupić na każdej ulicy. Po może czterech dniach na ich widok zaczęło mi się robić niedobrze i utrzymywało się to przez kilko miesięcy. Niby nic z nimi nie było nie tak, ale nagle zaczęłam dostrzegać, że są potwornie słone i tłuste.
Później pewien znajomy wytłumaczył mi, że to były samosy „przemysłowe“, zaserwował mi domowe, i faktycznie były zupełnie w porządku. Podobnie rzecz się miała z momo na jednej z ulic w Darjeeling. Najpierw jadłam je po dwa razy dziennie, aż zaczęłam zauważać pewien… dziwny osad w ustach po ich zjedzeniu, coś jak gdybym zjadła wosk ze świeczki. Okazało się, że to przez jakiś podły olej, którego używa się do robienia momo na takich straganach.
Dziś jestem w Dharamsali, gdzie momo są pyszne i mogę je jeść codziennie. Zresztą te gorsze wersje, jak momo z Darjeeling, też da się przełknąć, więc nawet gorsze momo to taka umiarkowanie wstrętna potrawa. Są gorsze rzeczy…
2. Dal
Byłam kiedyś przez tydzień w klasztorze buddyjskim i nie było tam do jedzenia nic innego, poza dalem. Co to jest dal? Dal to zupa grochowa. Ale to nie koniec. Wyobraźmy sobie, że z zupy grochowej wyjmujemy wszystkie powody, dla których sięga się po zupę grochową. Zostawiamy… po prostu wodę z rozgotowanym grochem. Może jeszcze do tego z zabójczą dawką przypraw. Ale dalu nie je się samego. To by było zbyt piękne.
Dalem polewa się ryż. A czasem ziemniaki. Czasem i ryż i ziemniaki. Czasem „dla smaku” dodaje się placki bez smaku. Być może brak mi zdolności, żeby opisać, jak bardzo nudna jest to potrawa. Wyobraźcie sobie wszystkie najmniej ekscytujące rzeczy zebrane na jednym talerzu. Niesolony, rozgotowany ryż. Niesolone grule. Polejmy to dla smaku wodą z grochu z jakimś pieprzem czy chilli. Ok, przez tydzień da się wytrzymać na tej diecie, zresztą na każdej się da. Ale dal to dla mnie jedna z najbardziej przygnębiających potraw. Co to za życie rzuć w upał ryż z grochem…?
Po pobycie w tym klasztorze byłam pewna, że to taka specjalna, pokutna potrawa. Ale nie! Choć to dla mnie nie do pomyślenia, gdy jem czasem w restauracji jakieś pyszne cheese parathy i popijam zimną lassi, wchodzi ktoś i z całej karty smacznych potraw wybiera dal. Czyli to nie jest potrawa za karę. No, ale dal nie jest obrzydliwy, jest po prostu nudny. Są gorsze rzeczy…
3. Thali
Jestem prawie pewna, że musiałam kiedyś zatruć się thali. Nie pamiętam gdzie ani kiedy, ale wiem że do pewnego momentu jadłam to danie chętnie i zupełnie nagle zaczęło mnie brzydzić. Thali to ryż z akompaniamentem różnych warzywnych sosów i dodatków. Brzmi całkiem spoko, prawda? Mi też się tak wydaje! Ryż z warzywami i różnymi sosami z warzyw to zresztą jedna z potraw, które robię najczęściej, gdy gotuję dla siebie w domu. Używam nawet często tych samych przypraw!
O co więc chodzi? Może o te cynowe, wyślizgane talerze, na których podaje się thali? Albo o to, że zamiast pewnej ilości ryżu z dużą ilością warzyw dostaje się z pół kilo ryżu z łyżeczką warzyw a żucie suchego ryżu kojarzy mi się tylko z karą? A może chodzi o to dziwne, gorzkie warzywo, które nie wiadomo po co dodaje się czasem do thali w Nepalu? Lub surową cebulę i starą marchewkę, która leży czasem obok w charakterze surówki? Nie mam pojęcia. Ale nie mogę na to danie patrzeć.
4. indyjska pizza
W Warszawie zawsze, gdy jest już tak naprawdę tragiczne, można sobie zamówić gigantyczną pizzę z mnóstwem sosu i delikatnie się znieczulić. W Indiach to nie działa. Jest cała paleta złych pizz. Bywa, ze pizza to spalony, suchy jak pieprz placek posypany jakimiś kompletnie nieprzystającymi do tematu przyprawami. Bywa, że to coś w rodzaju mini-pizzy ze sklepików szkolnych – polana keczupem buła. Albo dziwna, prawie słodka buła z kawałkami smętnego pomidora i sosem barbeque.
Nawet w Pizzy Hut pizza po prostu nie ma sensu. Jest sucha i wstrętna. I mają beznadziejne sosy których jest tyle, co kot napłakał.
5. Ohydne ciastka
W Indiach jest całe mnóstwo smacznych ciastek. Jest jednak i coś, co dobrze znam z Polski. Dziwię się, że to jeszcze istnieje pod jakąkolwiek szerokością geograficzną. Wiecie, jak czasem w pewnych domach robi się w ramach ciasta takie rolady, z np. truskawkowym czy czekoladowym kremem?
Strasznie ich nie lubię bo ten krem praktycznie zawsze smakuje podejrzanie, ale na świeżo jeszcze da się znieść. No więc jest jakaś firma, a może i wiele firm, które pakują takie nie najświeższe rolady tego typu w opakowanie, a czasem wystawiają na jakiejś ladzie w spożywczym, i sprzedają jako pyszny deser. Te rolady potrafią leżeć w sklepie dosłownie miesiącami. Jadłam ją może raz i było to bardzo przykre doświadczenie.
Taka rolada jest strasznie słodka i sucha jak pieprz, a do tego w pewnym momencie wchodzi mdląca nuta tłustego kremu truskawkowego, który nigdy nie był zrobiony z korzystnych dla zdrowia i smacznych składników i po dwóch tygodniach czy miesiącach na półce to się nie zmieniło na lepsze. Jest też inny wariant tego ciasta – stary keks. Nowy – proszę bardzo, z wielką przyjemnością. Ale wiecie co mam na myśli – suchy jak piach keks z jakimiś kolorowymi, starymi świństwami poutykanymi gdzieniegdzie skąpo. Nie wiem skąd, ale Hindusi mają to samo. Leżą te świństwa miesiącami na półkach, kosztują jakieś pięćdziesiąt groszy i kuszą. A potem wgryzasz się w upał w ten suchy, słodki piach i masz ochotę się popłakać.
Wersja polska:
Wersja indyjska:
Tak w ogóle to jest rzekomo szwajcarski przysmak.
Straszny keks:
6. Danie z pociągu
Gdy pierwszy raz jechałam indyjskim pociągiem, zamówiłam obiad. Otrzymałam obleśne , lśniące udko kurczaka na kopie rozgotowanego ryżu, spod którego wylewał się obrzydliwy, lepki sos. Nie było jeszcze do tego sztućców, nie było też nic innego do jedzenia przez 28 godzin, więc musiałam się z tym zmierzyć. Trudno mi powiedzieć, jak nazywała się ta potrawa i czy się jakoś nazywała, ale nie chciałabym z nią mieć już nigdy więcej styczności.
7. Dosa
Dosę się da zjeść. Ale jest w niej coś niepokojącego. Dosa to taki naleśnik. To nie on mnie niepokoi, a sosy. W wyjątkowych przypadkach są pyszne i chce się je jeść, jeden ostry, drugi łagodny, z kokosową nutą. Częściej są to: dziwny, zielony sos o nienaturalnym wyglądzie i zapachu i dziwny, trochę słodki, beżowy sos z jakimiś… kulkami.
Nie chcę opisywać, jak wygląda ten placek po upaćkaniu go w beżowym i zgniłozielonym sosie, ale naprawdę źle. Być może kalumnie, które tu wypisuję odnośnie dosy to wyłącznie wynik mojego gustu – bo nie cierpię słodkich akcentów w obiedzie. Co tłumaczy moją odrazę do kolejnego dania…
8. Birjani
Bue. Błe. W przypadku birjani nie chodzi o to, kto i jak je zrobi. Chodzi o birjani. W teorii to nie brzmi tak strasznie. Birjani to ryż z przyprawami i słodkimi akcentami. Nienawidzę znajdować słodkich akcentów w obiedzie. Czuję się, jakbym rozgryzła kawałek tortu czekoladowego i wypłynąłby z niego kapuśniak.
Gdy pierwszy razy nieświadoma i pełna dobrych intencji włożyłam do ust łyżkę pełną birjani, trafiłam na trochę mdłego ryżu, dalej napęczniałą rodzynkę a następnie rozgryzłam nasiono kardamonu. Są to w połączeniu trzy tak przykre smaki, że na tej jednej łyżce się skończyło. Były tam też inne rzeczy, a każdy nowy smak był kolejną przykrą niespodzianką. Później kolega chciał mi zrobić wielką przyjemność i niespodziankę, i nakarmić mnie wielkim, indyjskim przysmakiem. Gdy zeszłam na kolację, zobaczyłam… birjani.
Na szczęście były też i inne rzeczy, więc zabrałam się za ich jedzenie, omijając temat tej góry odpadków, która stała na środku. Nałożyłam sobie symbolicznie tego świńśtwa, a kolega podbiegł, by polać je… jezu, jakimś…jakimś mięsnym wywarem, jeszcze w dodatku z kozła, i to nie był taki ciemny, mięsny sos, jaki widzimy w sklepie na torebce sosu myśliwskiego czy jakiegokolwiek, tylko jakby… trochę gęstsza woda o zapachu kozła.
Wiem, że to, jak przeżywam ten temat, może wydać się śmieszne, ale ledwo mogłam przebywać w tym samym pomieszczeniu, co wydobywający się z mojego talerza smród: rozgotowanego ryżu, rodzynek, kardamonu, przypraw i strasznego sosu. Birjani wygląda jak potrawa, którą podają najbardziej niegrzecznym dzieciom na najgorszych koloniach. Niestety nie znam jej nazwy. Wiem, że internet twierdzi, że birjani wygląda tak:
Ale w moich oczach wygląda i już zawsze będzie wyglądać w najlepszym razie tak:
Ugh. Właśnie oglądałam sobie w internecie zdjęcia birjani i znalazłam potrawę z pociągu – to było birjani kurczakowe. Lśniące udko na kopie ryżu z wstrętnym sosem. W takim razie jest to bez dwóch zdań najbardziej wstrętna potrawa, jaką jadłam w Indiach.
2 comments
[…] 8 Najpaskudniejszych indyjskich potraw […]
[…] nie wszystkie indyjskie potrawy są równie pyszne, o czym piszę tu… ps.2 jak ktoś jedzie po raz kolejny, to mu raczej nie potrzebne nożyczki, igła z nitką i […]